Etat macierzyński, czyli home office w nowej odsłonie

by - lutego 10, 2017



Jakiś czas temu trafiłam na hasło o urlopie macierzyńskim, że ten, kto nazwał to urlopem, musiał być facetem. Coś w tym chyba jest.

Ale zacznijmy od początku. Zgodnie z definicją: 
URLOP-  ustawowo zagwarantowana płatna lub niepłatna przerwa w pracy.
No tak, bo zasadniczo do pracy nie chodzimy, szefa nie mamy, siedzimy w domu, wstawać i szykować się do pracy też nie musimy więc jest niemalże jak na urlopie. Normalnie high life :-) I jeszcze pieniądze dostajemy za to siedzenie w domu. Jak to się mówi, żyć nie umierać. 


Zanim zaszłam w ciążę to miałam wyobrażenie takie, że jak będę na URLOPIE (!) macierzyńskim, to sobie odpocznę, poukładam wszystko i wreszcie będę miała więcej czasu dla siebie. Oj, rzeczywistość pokazała, że jest zupełnie inaczej. Być może na początku, kiedy Maja była malutkim noworodkiem i tylko jadła, spała, siusiała i wiadomo co (:-)), to faktycznie było troszkę więcej czasu. Tylko, że wtedy człowiek oswajał się z nową sytuacją i trzeba było wszystko przeorganizować. Przyzwyczaić się do nieprzespanych nocy i do tego, że wszystko w domu jest podporządkowane małemu człowieczkowi. No właśnie ten mały człowieczek stał się poniekąd moim szefem! I jaki z tego wniosek? Przebywanie po porodzie z dzieckiem powinno nosić nazwę ETAT macierzyński. 

A teraz udowodnię, dlaczego my kobiety "siedzące" (jak to się niektórym wydaje) w domu wykonujemy kawał dobrej roboty, która w niczym urlopu nie przypomina. Bo siedzieć, to może i siedzimy, ale 3/4 dnia na kocyku bawiąc z naszymi Szefami.

Po pierwsze: każdego ranka wstaję wraz z moim naturalnym budzikiem. O której godzinie? Wszystko zależy od tego, jaki plan na to ma moja Szefowa. Najczęściej po godz. 6.00, ale zdarzy się też 5.00 czy (o zgrozo!) 4.30. I od tego momentu zaczyna się moja praca. Na początek: tulenie na dzień dobry, przebieranie w ciuszki dzienne, zmiana pieluszki, no i cycuś :-) Potem chwila (dosłownie chwila) dla siebie, czyli poranna toaleta. Wszystko wykonywane w takim tempie, że aż jestem w szoku, że potrafię się tak sprężyć.

Po drugie: dla mojej Szefowej muszę być dostępna 24h/7 dni w tygodniu. Niech mi ktoś powie, jaki pracownik jest aż tak elastyczny? Weekendów brak. Weekend kojarzy mi się tylko z tym, że wtedy jest Misio, który pomaga jak może w opiece nad Szefową :-) I jest troszkę lżej. 

Po trzecie: zupełnie jak w pracy mam swoje KPI's, na które składają się ilość pieluszek, ilość karmień, ilość zabaw na kocyku, noszenie na rączkach. Dodam, że od KPI's nie ma wymówek- muszą być zrealizowane i koniec! Bo inaczej strach się bać.

Po czwarte: jak to w pracy oprócz głównego zakresu obowiązków, dochodzą też inne zadania zlecone przez pracodawcę. W tym wypadku to standardowo: pranie, prasowanie, sprzątanie i gotowanie.  Zakupami na szczęście zajmuje się Misio. I bardzo też pomaga w pozostałych rzeczach, jak mało który facet. Chyba mam pod tym względem farta😊

Po piąte: brak możliwości wzięcia wolnego. Nawet w przypadku choroby. Na szczęście jak do tej pory tylko raz mnie złapało przeziębienie, ale nie było zmiłuj się. Trzeba było być na pełnych obrotach. Tzw. L4 tutaj nie obowiązuje. No, ale kto sobie lepiej da radę, jak nie matka?

Po szóste: ja nie mogę o określonej godzinie założyć przysłowiowej czapki na głowę i po prostu zamknąć za sobą drzwi zostawiając pracę i nie myśląc o niej. Ojjj, nie! Moja Szefowa jak tylko zniknę na dłużej z pola widzenia od razu się odzywa i mama musi się pojawić czym prędzej. 

Po siódme: nocne dyżury, które dodajmy są na żądanie Szefowej i czasami nie wystarczy amciu, amciu, tylko jeszcze musi być tulenie i śpiewanie kołysanek przez godzinę albo dłużej. A potem wczesnym rankiem ja nieprzytomna zwlekam się z łóżka do przeszczęśliwej, wyspanej i gotowej do zabawy Mai. Nie wiem, jak ona to robi, że ma tyle energii :-)

Po ósme: robienie wszystkiego na akord, jak tylko Szefowa w ciągu dnia postanowi uciąć sobie drzemkę. Niestety nigdy nie informuje mnie, ile mam "czasu wolnego", więc wszystko robię w pocie czoła. Znajduję też na szczęście czas na swoje własne, egoistyczne przyjemności (jedyne chyba), czyli codzienne spotkania z Ewą Chodakowską czy też innym trenerem na DVD, a potem migusiem do reszty obowiązków, czyli krótko mówiąc ogarniania mieszkania i wszystkiego, co się z tym wiąże.

No i wieczorem, po kąpieli Szefowej następuje chwila, kiedy czuję się jakby ktoś wypuścił ze mnie powietrze... i doskonale wiem, że następnego dnia czeka mnie dokładnie to samo.

Zatem wszystkich, którzy myślą, że matki mają wolne od pracy będąc na macierzyńskim uświadamiam właśnie, że my wykonujemy najbardziej wdzięczną i potrzebną pracę, jaką kiedykolwiek, ktokolwiek mógł wymyślić. I robimy to w ramach home office, bo przecież jak każdy wie do pracy nie jeździmy, a jedyną  i najważniejszą zapłatą za to wszystko jest słodki uśmiech naszych Szefów :-) Prawda jest taka, że na pewno zatęsknię za tym home office jak tylko wrócę do tej właściwej pracy.

 

 

You May Also Like

0 komentarze

Będzie mi bardzo miło, jeśli zostawisz komentarz do tego wpisu.